Muszę na siebie uważać, ale cóż to jest w porównaniu do tego, że się ŻYJE – opowiada Kamila Sanejko - Solidarnie dla transplantacji
Muszę na siebie uważać, ale cóż to jest w porównaniu do tego, że się ŻYJE – opowiada Kamila Sanejko

Był 21 października 2014 roku, po godzinie 21. Byłam w wannie, brałam kąpiel. Wtedy zadzwonił telefon. Mąż przyniósł telefon do łazienki i gdy powiedziałam: „Halo”, wówczas usłyszałam od pani koordynator: „Proszę pani, mamy dla pani wątrobę”.

Nazywam się Kamila Sanejko. Od 14 lat jestem szczęśliwą żoną, a od 11 – szczęśliwą mamą

15 lat temu zachorowałam na PSC (pierwotne sklerotyzujące zapalenie dróg żółciowych), które diametralnie odmieniło moje życie. Pierwsze objawy pojawiły się już w 2004 roku i z czasem choroba doprowadziła do marskości mojej wątroby. Z każdym rokiem było coraz gorzej. Do choroby pierwotnej dołączyła współistniejąca – colitis ulcerosa (wrzodziejące zapalenie jelita grubego), a do tego doszedł jeszcze bardzo uporczywy świąd skóry. Wszystkie te objawy zadecydowały o wpisaniu mnie na listę oczekujących na przeszczep narządu.

O możliwości leczenia przeszczepieniem powiedziała mi moja pani doktor, do której uczęszczałam od dziesięciu lat

Dużo też czytałam na ten temat w internecie i powoli przyzwyczajałam się do myśli, że w przyszłości może zajść taka konieczność. Później, gdy choroba postępowała a ja coraz gorzej się czułam, nie mogłam się już doczekać przeszczepu w nadziei na lepsze jutro.

Trudnych momentów było dużo. Córka była jeszcze mała i chciała na rączki do mamy, a ja nie miałam siły jej podnieść. Potem zostałam wpisana na listę oczekujących, ale telefon nie dzwonił a choroba postępowała. Zastanawiałam się wówczas, czy zdążę dostać nowy narząd, a jeśli nie, to czy mąż poradzi sobie sam z małym dzieckiem itd., itp.

Przed przeszczepieniem bywałam w szpitalu dość regularnie

Często miewałam zapalenia dróg żółciowych, które były leczone antybiotykami w kroplówkach. Trafiałam też tam z powodu świądu skóry, który był jednym z objawów chorej wątroby i był tak uporczywy, że nie mogłam już normalnie funkcjonować, nie dawał mi normalnie żyć, zarówno w dzień jak i w nocy. Człowiek wówczas nie myślał o niczym innym, tylko o swędzącej skórze. Wracając do tematu, budujące dla mnie było i jest po dzień dzisiejszy to, że będąc w szpitalach, poradniach itp. spotykałam masę pacjentów z różnymi chorobami i po rozmowach z nimi doszłam do wniosku, że moja choroba wcale nie jest taka straszna. Są ludzie, którzy mają o wiele gorzej, borykają się z o wiele gorszymi problemami, więc dziękuję czasem za to, co mam i staram się nie poddawać, a zmieniam to, co mogę, na lepsze.

Był 21 października 2014 roku, po godzinie 21. Byłam w wannie, brałam kąpiel. Wtedy zadzwonił telefon. Mąż przyniósł telefon do łazienki i gdy powiedziałam: „Halo”, wówczas usłyszałam od pani koordynator: „Proszę pani, mamy dla pani wątrobę”. Poczułam, że nogi mam jak z waty, zrobiło mi się słabo i gorąco, nie wiedziałam co mam odpowiedzieć.

Od półtora roku byłam wpisana na listę i czekałam na ten telefon. Wiedziałam, że kiedyś zadzwoni, miałam spakowaną walizkę i myślałam, że jestem na to gotowa, ale jednak, jak się okazało… nie byłam gotowa. Poprosiłam o chwilę na zebranie myśli, więc pani koordynator odparła, że zadzwoni za 20 minut, a ja usiadłam na skraju wanny i się rozpłakałam. Byłam przerażona, miałam mętlik w głowie. Po chwili mąż wszedł do łazienki a ja przez łzy wydukałam, co to był za telefon. Córka miała wówczas sześć lat. Gdy zobaczyła płaczącą mamę, również się rozpłakała.

Decyzja

Szybko pozbierałam myśli, ogarnęłam się, uspokoiłam córkę i powiedziałam mężowi, żeby położył ją spać. Równocześnie przez głowę ciągle przelatywały mi myśli: „Co robić?”, „Jechać, czy nie jechać?”. Po chwili otrzeźwiałam: „Oczywiście, że jechać!”, przecież półtora roku czekałam na ten telefon. I w końcu zadzwonił! Natychmiast zadzwoniłam do siostry z informacją, że to już, że mają dla mnie wątrobę – byłyśmy umówione, że to ona mnie zawiezie – szybko się zebrałam, pożegnałam z mężem, ucałowałam śpiącą już córcię i ruszyłam w drogę. Do szpitala w Warszawie miałam dwieście kilometrów, dotarłam tam o pierwszej w nocy.

Następnego dnia, 22 października 2014 roku, odbyło się przeszczepienie. Gdy się obudziłam, pierwsza myśl, jaka przeszła mi przez głowę, to: „Nie swędzi mnie już skóra”. Wtedy odetchnęłam z ulgą. Gdy dotknęłam ręką brzucha, poczułam, że mam założony opatrunek. Byłam osłabiona, ale szczęśliwa, że już po wszystkim i że się w ogóle obudziłam, oczywiście.

Po przeszczepieniu moje życie zupełnie się przewartościowało

Dostałam drugie życie i jestem wdzięczna wszystkim, którzy się do tego przyczynili, a także mojej rodzinie, która dzielnie mnie wspiera, głównie mężowi, który bardzo mi pomagał i pomaga przez cały czas, zarówno w tych dobrych, jak i gorszych momentach. Życie po przeszczepieniu jest o wiele łatwiejsze niż to bezpośrednio sprzed operacji. Problemy, z którymi się borykałam przed przeszczepieniem, teraz już problemami nie są – szkoda na nie cennego życia i czasu. Nauczyłam się również tego, by nie planować dalekiej przyszłości, bo nie wiadomo co przyniesie jutro, a dalej – to czas pokaże.

A tak na co dzień, to moje życie wróciło do normy, znów mogę wykonywać czynności, które jeszcze niedawno sprawiały mi trudność, mam na myśli takie zwykłe codzienne obowiązki domowe jak prowadzenie domu, czy opieka nad córką.

Na razie większość uwagi skupiam na dorastającej córce, ale ona jest już coraz bardziej samodzielna i w związku z tym mam coraz więcej wolnego czasu dla siebie. Myślę, że w niedalekiej przyszłości poszukam jakiejś odpowiedniej pracy, by mieć zajęcie, zmienić otoczenie, poznać nowych ludzi i zrobić coś dla siebie.

Chciałabym powiedzieć, żeby przede wszystkim nie bać się przeszczepu. Przeszczep to drugie życie, wcale nie gorsze od tego pierwszego.

Cały czas, który przeżyłam bezpośrednio przed, jak i po przeszczepieniu, wspominam bardzo dobrze

Oczywiście były trudniejsze momenty (np. gorsze samopoczucie itp.) ale nie aż tak, by nie dać sobie z tym rady. Nadal uważam na to, co jem, stosuję dietę lekkostrawną i ogólnie muszę na siebie uważać, np. staram się nie przebywać w dużych skupiskach ludzi w obawie przed załapaniem infekcji. Ale cóż to jest, w porównaniu do tego, że się ŻYJE. Przeszczep, oprócz nowego życia, dał mi także bardzo dużo nowych doświadczeń życiowych, nowych znajomości (tak naprawdę to teraz mam więcej znajomych, niż miałam kiedyś). Moim zdaniem najważniejsze jest, by się nie poddawać i mieć dobre nastawienie, a reszta sama się ułoży.