Realizuję swoje marzenia i nadrabiam minione lata w szaleńczym tempie – mówi Sabina Kuchnia - Solidarnie dla transplantacji
Realizuję swoje marzenia i nadrabiam minione lata w szaleńczym tempie – mówi Sabina Kuchnia

Bardzo szybko odzyskiwałam siły witalne, zeszło ze mnie 14 kg wody, skóra wisiała jak na wieszaku, ale czułam się fenomenalnie. Rano otwierałam oczy i… była MOC!

Nazywam się Sabina Kuchnia. Moja historia zaczęła się w 1998 roku.

Miałam 18 lat, motyle w brzuchu, głowę pełną marzeń. Za pięć miesięcy miałam zdawać maturę, miałam plany….  i spory trądzik młodzieńczy, który strasznie mnie irytował. Pani dermatolog zleciła mi badania ALT i AST. Wyniki wyszły tak fatalne, że z miejsca przewieziono mnie do szpitala na oddział zakaźny. Nikt nie potrafił zdiagnozować, co mi jest, wymyślano urojone ciąże i tak dalej…

Po wyjściu na żądanie, rozpoczęło się jeżdżenie po klinikach, niezliczone ilości badań, aż po paru miesiącach usłyszałam długo wyczekiwaną diagnozę: autoimmunologiczne zapalenie wątroby typu II (AIH).

Brzmiało to wówczas dla mnie dosyć kosmicznie a na pewno dramatycznie.

Dostałam od lekarzy listę zakazów i nakazów, m.in. dotyczących diety i rozpoczęłam leczenie. W tamtych czasach AIH było mało znane, lekarze nie posiadali większej wiedzy na temat przebiegu choroby i jej przyczyny. Nie było to pocieszające, bo człowiek tak naprawdę testował na sobie, co mu szkodzi a co nie. Pomimo zawirowań zdrowotnych maturę zdałam bez problemu i dostałam się na studia. Okres studiów był czasem, kiedy oswajałam się z AIH.

Życie na Encortonie dostarczało rozrywek typu twarz jak księżyc w pełni (okropne uczucie) i trzy rozmiary ubrań w szafie. Albo żadnych, ale to żadnych zmian – chyba że w kościach. Tam mi ubywało. Sterydy z biegiem czasu wywołały osteoporozę.

Po studiach rozpoczęłam pracę w rodzinnej firmie i tak czas płynął.

Żyłam w miarę normalnie: uprawiałam sport, podróżowałam, bawiłam się. W 2003 roku poznałam mojego męża, wzięliśmy ślub, zaszłam w ciążę, urodziłam zdrową córeczkę. Cały czas brałam Encorton, czułam się świetnie, aż około pięć tygodni po porodzie zżółkłam jak cytryna i wylądowałam z wysokimi parametrami wątrobowymi w klinice, uwięziona na trzy długie tygodnie.

W międzyczasie zmieniłam lekarza prowadzącego na dr Michała Petelenza. Genialny człowiek. Pięć lat trwało wyciągnięcie mnie na prostą, mimo różnych przygód typu borelioza. Najważniejsze, że się udało. Po roku dostałam oficjalne pozwolenie na drugie dziecko, ale wiadomo… Ryzyko zawsze było.

Tym razem ciąża była prowadzona pod ścisłym nadzorem specjalistów. Aleksandra urodziła się w 35 tyg. ciąży przez cesarskie cięcie. Maluszkowi nic nie było, ja też byłam w świetnej kondycji. Przez około dwa lata wątroba nie dokuczała mi zbytnio, zawarłyśmy pakt: ja się oszczędzałam, a ona całkiem dobrze funkcjonowała.

Niestety, od 2014 roku moje zdrowie zaczęło kuleć.

Pojawiły się biegunki, wzdęcia i bolesny brzuch, czułam się zmęczona fizycznie i psychicznie. Doktor szukał, szukał, aż znalazł przyczynę: listeriozę. I znowu wróciły przymusowe „spa” na leczenie. Przy którymś pobycie w szpitalu dostałam ataku zapalenia dróg żółciowych. Wykonano badania i rozmowa po nich nie należała do przyjemnych. Miałam już marskość wątroby, do tego stwierdzono PSC (pierwotne stwardniające zapalenie dróg żółciowych). Jedynym wyjściem był przeszczep wątroby.

Nie za bardzo docierało do mnie to, co usłyszałam. Jak to? Przeszczep? O Matko! To niemożliwe. Płakałam, trawiłam, aż przetrawiłam i stwierdziłam, że nie ma na co czekać, tylko trzeba działać. Została rozpoczęta procedura kwalifikacji do przeszczepu, która trwała parę miesięcy. W październiku 2016 roku zostałam wpisana na Krajową Listę Oczekujących na przeszczep. Mój stan zdrowia stale się pogarszał. Wodobrzusze było coraz większe, leki przestały działać, ataki zapalenia dróg żółciowych występowały coraz częściej.

Sabina Kuchnia po przeszczepie wątroby

Szpital stał się moim drugim domem, moim spa.

Miałam najczęściej salę jednoosobową jak VIP – żeby nikt z pacjentów mnie nie zaraził. Do żyły płynął kawior – albuminy. A czasem inne pyszności, jak osocze. Odchudzano mnie 5-6 kg w tygodniu, jak na fit urlopie. Nieprzyjemne migotania zastawek były już na porządku dziennym, do tego doszła encefalopatia. Nic fajnego.

Walizkę transplantacyjną miałam spakowaną, telefon non stop przy sobie. Wymyśliłam sobie „biodróweczkę” niczym papuga Blue z bajki „Rio”, żeby mieć jednocześnie wolne ręce i telefon w zasięgu.

Po raz pierwszy telefon zadzwonił 13 lutego 2017 roku. Niestety, z powodu złych warunków atmosferycznych samolot z wątrobą nie mógł wystartować i musiałam wrócić do domu, rozżalona i wściekła na los.

Kolejne cztery miesiące ciągnęły się, a w eterze była głucha cisza. W lipcu przeszłam bardzo silny atak dróg żółciowych. Na szczęście mój doktor „poskładał” mnie w całość. W trakcie tego pobytu zadzwoniła pani koordynator z informacją, żebym była w gotowości, bo jest narząd i jestem osobą rezerwową do jego przeszczepienia. Tym razem także nie wyszło. Jak to mówią do trzech razy sztuka i tak było u mnie.

Był 17 listopada 2017 roku. Daniel, mój mąż – w podróży służbowej w USA. Ja sama z dziećmi w domu i już w kiepskim stanie. Wtedy zadzwoniła pani koordynator z newsem, że jest idealna wątroba.

Najpierw uściski radości z dziećmi, potem telefony do rodziców i Daniela, że może wracać. Na oddziale przywitała mnie pani koordynator i personel medyczny, który wykonał wszelkie badania i przygotował mnie do operacji.

Nie wierzyłam, że to się dzieje. Nie chciałam się rozczarować. Całą noc przespałam w pełni wyluzowana, rano pogadałam z rodzinką, znajomymi i pojechałam na blok. A więc jednak to prawda! Wjeżdżając na blok o 12:00 wiedziałam, że będzie dobrze.

Operacja trwała 7,5 godziny, przebiegła bez komplikacji. Na drugi dzień Daniel z dziewczynami przyjechali do mnie na OIOM. Mało z tego pamiętam, za to one były zachwycone, monitorami, rurkami, kabelkami.

Docent Robert Król, który mnie operował, spełnił moje życzenie, za co jestem wdzięczna. Chciałam, żeby cięcie miało kształt „mercedesa” a nie „smutnego rekina” – to takie dołujące a ja jestem wesoła kobitka.

Wyniki poprawiały mi się z godziny na godzinę, rana się goiła. Po 16 dniach wróciłam do domu.

Bardzo szybko odzyskiwałam siły witalne, zeszło ze mnie 14 kg wody, skóra wisiała jak na wieszaku, ale czułam się fenomenalnie. Rano otwierałam oczy i… była MOC!

Bardzo chciałam wrócić do sprawności fizycznej, żeby móc aktywnie spędzać czas z rodzinką, a nie tylko na nich patrzeć.

Zaczęłam od rehabilitacji w domu i spacerów, potem dołożyłam jogę, kolejny był rower. Wspaniale było poczuć wiatr we włosach. Później do grafiku dopisałam zumbę, a zimą po latach przerwy stanęłam na nartach. Na samym końcu odważyłam się na basen. Pływanie od zawsze było moim ulubionym sportem ale zakazywanym przez lekarzy.

Czuję się ogromnie szczęśliwa, moja rodzina również odetchnęła z ulgą a obecnie wspierają mnie i towarzyszą w treningach. Codziennie dziękuję dawcy i jego rodzinie za drugie życie, jakie otrzymałam.

Mogę śmiało powiedzieć, że realizuję swoje marzenia i nadrabiam minione lata w szaleńczym tempie. Nigdy nie wiadomo, co nam przyniesie jutro.