Mimo beznadziejnej sytuacji miałem irracjonalne przekonanie, że z tego wyjdę. Że moje życie przechodzi właśnie jakąś próbę i po prostu muszę to przetrwać – opowiada Grzesiek Perzyński - Solidarnie dla transplantacji
Mimo beznadziejnej sytuacji miałem irracjonalne przekonanie, że z tego wyjdę. Że moje życie przechodzi właśnie jakąś próbę i po prostu muszę to przetrwać – opowiada Grzesiek Perzyński

Leżałem na nowoczesnym, zautomatyzowanym łóżku, tuż za głową miałem ścianę elektronicznych tablic i wyświetlaczy, gdy prosta, skromna pani sprzątająca zapytała z troską, jak się dziś mam. Odpowiedziałem, że jakoś żyję. Na to padła reakcja: „Tak, trzeba żyć. I to tu, na ziemi”. Ciągle to sobie powtarzam.

Nazywam się Grzesiek Perzyński, jestem anglistą i politologiem, wielbicielem twórczości i intelektu Zdzisława Beksińskiego, filmów Woody’ego Allena oraz duetu Jan Himilsbach – Zdzisław Maklakiewicz.

Od dziecka zawsze coś trenowałem. Najpierw karate, potem piłkę nożną, otarłem się nawet o szeroką kadrę reprezentacji Polski. Amatorsko gram na gitarze i klawiszach.

Gorliwy pasjonat pływania, jazdy na rowerze oraz biegania – trójboju – jak mówi moja mama, czyli triatlonu. Ukończyłem ich już z dziesięć, w tym dwie tzw. połówki Ironman’a – z uśmiechem na twarzy i wcale nie jako ostatni. I wszystkie po transplantacji wątroby w 2002 roku.

Moje pierwsze, bezpośrednie doświadczenie z transplantacją miało miejsce rok przed moim przeszczepieniem.

W 2001 roku, po latach wyniszczających dializ, mój starszy brat wreszcie doczekał transplantacji nerki. Nawet w najczarniejszych scenariuszach nie mogłem przypuszczać, że rok później sam doświadczę uroków dializy na skutek zespołu wątrobowo-nerkowego. W 2001 roku osobiście wiozłem brata do domu ze szczecińskiej kliniki po udanej transplantacji nerki, a rok później właśnie ze Szczecina przyleciała dla mnie wątroba, która dosłownie w ostatnim momencie uratowała mi życie.

W lutym 2002 roku żyłem na pełnych obrotach. Dużo pracy, dużo sportu.

I nagle nastąpiło załamanie: niekontrolowany spadek wagi i ogólnej mocy, brak apetytu, chroniczna chęć spania. Wyniki badań wyszły kosmiczne: transaminazy po kilka tysięcy, przy normie w okolicach 30 – 40. Perspektywa spędzenia kilku tygodni w szpitalu była dla mnie czystym surrealizmem. Nie da się przecież nagle zatrzymać rozpędzonej lokomotywy. Ale wirus HBV to nie katar. Dotarło do mnie, że zignorowanie zaszczepienia się na wirus zapalenia wątroby typu B, do czego zachęcała mnie kilka lat wcześniej moja ówczesna partnerka, było życiowym błędem, za który przyszło mi pokutować. Po niespełna trzech tygodniach wyszedłem ze szpitala, ale niestety, w lipcu nastąpił nawrót: ostra postać HBV zaatakowała wątrobę, która – jak się okazało po biopsji – od wielu lat była trawiona przez marskość.

Mój stan pogarszał się z dnia na dzień, więc ratunek był tylko jeden.

Pani doktor zakomunikowała, że zgłosiła mnie do pilnego przeszczepienia wątroby w Warszawie, w szpitalu klinicznym na Banacha. Do głowy cisnęły mi się irracjonalne pytania: ale jak to? Można mieć dwa przeszczepy na jedną rodzinę? Skoro mój brat całkiem niedawno dostał nowy narząd, to czy jest możliwe, że to samo teraz spotka mnie? I to w tak krótkim czasie? A może to jakaś pomyłka? To był najbardziej dojmujący wysiłek umysłowy, na jaki musiałem się zdobyć w obliczu spraw ostatecznych.

Ale na rozmyślania brakło czasu – do Warszawy na „wakacje życia” pofrunąłem na pokładzie awionetki ratowniczej. Pięknych widoków nie dane mi było podziwiać, bo większość czasu spędziłem w śpiączce. Z lotniska do szpitala jechałem na sygnale.

Pomimo statusu „pilne przeszczepienie” na Banacha spędziłem około dwóch tygodni, a potem w szpitalu zakaźnym na Wolskiej kolejny tydzień.

To wtedy, pierwszy raz w życiu, by móc skorzystać z pięknej pogody na zewnątrz musiałem usiąść na wózku inwalidzkim. Nigdy wcześniej nie znalazłem się w takim stanie i to było dobijające uczucie. Cały czas towarzyszyły mi dziesiątki litrów specyfików przyjmowanych w formie kroplówek i huśtawka raz lepszego raz gorszego stanu ogólnego. I jeszcze codzienny, nieustający upał, bo lato 2002 było piekielnie gorące. A przeszczepienia jak nie było, tak nie było.

W końcu nastąpiło zupełne pogorszenie. Nie byłem już w stanie przejść choćby kilku kroków, a nawet odebrać telefonu.

Zostałem przeniesiony na OIOM. Jak dowiedziałem się później, niektóre moje parametry były już niemierzalne. Wiem, że może się to wydać niewiarygodne, ale pomimo beznadziejnej sytuacji, w chwilach, gdy się wybudzałem ze stanu tzw. śpiączki wątrobowej, miałem irracjonalne przekonanie, że z tego wyjdę. Że moje życie przechodzi właśnie jakąś próbę i po prostu muszę to przetrwać: nie przy pomocy lekarzy, nie przy pomocy mojej mamy, która i tak dokonywała mistrzostwa świata, by mnie wspierać, ale przede wszystkim we własnej głowie. Myślałem wtedy także o moich pasjach i – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało – przeczuwałem, że do nich wrócę. Podobnie jak do ludzi, których znałem, z moją mamą na czele. Lekarze powiedzieli mi potem, że to dzięki niesamowitej chęci życia przetrwałem najgorszy czas do operacji, która przecież mogła okazać się już zupełnie niepotrzebna.

Wcześniej jednak, podczas oczekiwania na narząd, moja mama usłyszała od lekarzy, że „jeśli do jutra nie znajdzie się wątroba, to pani syn będzie musiał umrzeć”. Nie wyobrażam sobie, co musiała czuć, słysząc takie słowa. Przecież już jeden przeszczep swojego dziecka musiała jakoś „przeżyć”.

Ale zdarzył się cud i miasto Szczecin znowu miało w tym swój udział, wysyłając dla mnie wątrobę.

Nie było łatwo, bo mój wyniszczony organizm odmawiał współpracy. Bardzo niski wskaźnik protrombinowy, który odpowiada za krzepliwość, powodował ogromne problemy z zatamowaniem krwi, a to z kolei wymagało ciągłych dostaw krwi. Tu muszę wspomnieć o szalenie ważnej kwestii, czyli o kondycji mojego serca, które dzięki „wytrenowaniu” wzięło na siebie obciążenie całej operacji. Dokładnie pamiętam późniejszy komentarz, że gdyby z sercem był jakikolwiek problem, prawdopodobnie w ogóle nie doszłoby do transplantacji.

W zdecydowanej większości przypadków pacjenci oczekujący na przeszczepienie nie są przed operacją w tak fatalnej kondycji jak ja i stosunkowo szybko wracają do życia.

Ale u mnie skrajne osłabienie organizmu, wychudzenie i utrata mięśni zaowocowały regularnymi wizytami rehabilitantów. Właściwie zaczynaliśmy od zera. Ostrożne podnoszenie jednej nogi, potem drugiej, potem przerwa na odpoczynek i wyrównanie oddechu, bo pacjent się zasapał. Potem odtwarzanie umiejętności podnoszenia tułowia – oczywiście w pozycji leżącej – potem stawianie nóg na podłodze, umiejętność utrzymania się na nogach, aż wreszcie kilka kroków w niedalekim sąsiedztwie od łóżka. Wszystkiemu towarzyszył niemożliwy ból mięśniowy przypominający zakwasy po długim i ciężkim treningu. Ale to nie koniec. Na skutek niefortunnego ułożenia lewej dłoni podczas operacji, nastąpiła przeczulica, czyli odczuwanie potwornego bólu za każdym dotknięciem. Kombinacji, jak to ominąć podczas prób wysiłkowych, nie było końca.

Poza czysto fizycznymi przeszkodami, istniała cała sfera pytań czysto podstawowych. Czy kiedykolwiek wrócę do pełnej sprawności? A jeśli nie, to jak to wszystko będzie wyglądać? Czy wrócę do pracy, do dawnych aktywności i do jakiego stopnia intensywności? Co będę mógł jeść? Jakie stają przede mną zagrożenia nie tylko medyczne, ale też psychologiczne, społeczne i wszelakie inne?

Przypomnę tylko, że to był 2002 rok i internet nie był wówczas tak powszechny jak dziś.

Nie istniały żadne książeczki informacyjne, broszury czy przewodniki z podstawowymi informacjami dotyczącymi zupełnie nowej rzeczywistości osoby po przeszczepieniu. I wtedy usłyszałem coś, co określam jako „świeckie objawienie”. Leżałem na bardzo nowoczesnym, zautomatyzowanym łóżku, tuż za głową miałem ścianę elektronicznych tablic i wyświetlaczy, gdy prosta, skromna pani sprzątająca bezpretensjonalnie i z troską spytała nagle, jak się dziś mam. Odpowiedziałem, że jakoś żyję. Na to padła reakcja: „Tak, trzeba żyć. I to tu, na ziemi”. Ciągle to sobie powtarzam.

Pamiętam również niektóre rozmowy z pacjentami, z którymi dzieliłem salę.

Panowie również byli po przeszczepieniach, chociaż z o wiele większym stażem niż ja i niekiedy wracali do szpitala, by podreperować wyniki. I może właśnie dlatego byli uprzejmi „przestrzegać” mnie przed różnymi komplikacjami, które z pewnością mnie spotkają, bo ich też to spotykało i spotyka. Zdecydowałem radykalnie się odciąć od tego rodzaju przekazów i po prostu trzymać się ściśle mojej filozofii szczęśliwego powrotu do poprzedniego życia. Czy miałem inne wyjście? Przecież leżałem godzinami, dzień po dniu, będąc zdanym jedynie na działania lekarzy i wierząc, że to co robią, czynią prawidłowo. Nic innego nie mogłem zrobić, „tylko” myśleć pozytywnie i wierzyć w to myślenie podczas długich godzin, dni i nocy. To był jedyny, ale jak się okazało, decydujący kapitał, który trzeba było zbudować samemu i stale walczyć, by nie ulec negatywnym bodźcom, które tylko czyhały, by zdominować moją głowę i przepełnić ją czarnymi scenariuszami. Oczywiście, że miałem wiele obaw i wiedziałem, że może być różnie. Tym bardziej, że jeszcze niedawno omal nie opuściłem tego świata. Ale nie miałem wątpliwości, że moje podejście jest dla mnie jedynym możliwym i nic tego nie zmieniło. Szczęśliwie, jak dotąd nie zdarzyło mi się powrócić na oddział. Moje leczenie przebiega wręcz książkowo.

Wreszcie, po dwóch miesiącach batalii o pozostanie wśród żywych, przyszedł czas na powrót do domu.

Nigdy nie zapomnę podróży pociągiem do Malborka, podczas której dokonywałem podsumowania wszystkich traumatycznych chwil i początków zupełnie nowego rozdania, czego dowodem była właśnie ta podróż. Nie do końca docierało do mnie, że z każdą mijaną stacją wielotygodniowy koszmar zostawiam za sobą. Jedną ze stacji była Susz, miejscowość zwana stolicą polskiego triatlonu. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że za 14 lat właśnie tam, w Suszu ukończę tzw. połówkę Ironman’a, czyli przepłynę 1,8 km, przejadę na rowerze 90 km i zaraz po tym przebiegnę ponad 20 km – uznałbym go za szaleńca.

Niedawno powołałem do życia fundację pt. „Fundacja Transplantacja”, która ma zajmować się szeroko rozumianą transplantologią i poprawą jej funkcjonowania, czyli m.in. zwiększeniem liczby przeszczepień, poprawą jakości życia pacjentów po transplantacji oraz zdrowym lobbingiem na rzecz całego środowiska. Nowa sytuacja „covidowa” też stanowi niemałe wyzwanie dla naszej społeczności. Obecnie pracujemy nad stroną internetową fundacji oraz wszystkimi możliwymi formami komunikacji ze światem. Oczywiście nadal zamierzam brać udział w zawodach, ale tym razem pod szyldem fundacji. Nie pamiętam, kiedy czułem tyle determinacji i energii do działania, którą chciałbym przekuć na wiele potrzebnych inicjatyw około transplantacyjnych, by choćby w niewielkim stopniu podziękować za to, że w ogóle mogę dalej być.