cukrzyca - Solidarnie dla transplantacji

Mam teraz lepsze życie, dlatego też dbam o nie bardziej – opowiada Małgorzata Rudnik

Nie pamiętam – czy przesiedziałam tamtą noc, czy przeleżałam. Pamiętam tylko, że moja Mama, która przy mnie wtedy była, mówiła „przykryj się”. Cała się trzęsłam, równocześnie było mi gorąco. Kazałam otwierać okna, a przecież wtedy była jesień. Takie były emocje.

Nazywam się Małgorzata Rudnik. Chorowałam na cukrzycę typu 1 przez 24 lata. I tak naprawdę nigdy nie pogodziłam się z chorobą. Często zastanawiałam się dlaczego JA?

Nawet moja przyjaciółka z szkoły podstawowej dowiedziała się o mojej chorobie dopiero, gdy miałyśmy po 14 – 15 lat. Nie mówiłam o tym, ale było mi bardzo ciężko i gdy skończyłam studia magisterskie, stwierdziłam, że coś z tym muszę zrobić.

Najpierw trafiłam na artykuł o chirurgicznej metodzie leczenia cukrzycy. Chodziło o przeszczep wysp trzustkowych. Odnalazłam lekarza i szpital, który to wykonywał. Ale okazało się, że te wysepki nie są dla mnie rozwiązaniem.

Wszystko zmieniło się w 2009 roku. Podczas wizyty w Poradni Transplantacyjnej Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus w Warszawie, w trakcie rozmowy prof. Janusz Wyzgał powiedział: – „Masz taką chwiejną cukrzycę, może byśmy rozważyli przeszczep całej trzustki?”.

Zapytałam wtedy, czy lepiej dla mnie będzie dalej żyć z cukrzycą, czy mieć przeszczep. I wtedy Profesor powiedział (a mam do niego bardzo duże zaufanie): – „Wiesz, w twoim konkretnym przypadku myślę, że lepiej będzie, jeśli zrobimy przeszczep. Wejdziemy z nowym, zdrowym organizmem i możemy zahamować powikłania cukrzycowe. Nawet jeżeli pojawią się ewentualne skutki uboczne leków immunosupresyjnych, to medycyna sobie z tym poradzi. A z powikłaniami wywołanymi cukrzycą – niestety nie”.

Po tej rozmowie rozpoczęliśmy starania, by ktoś w ogóle chciał mnie zakwalifikować do przeszczepu, przecież z cukrzycą można żyć. Na szczęście dwie kliniki były zainteresowane i ostatecznie rozpoczęłam proces kwalifikacji w Szpitalu Klinicznym Dzieciątka Jezus. Miałam mnóstwo badań, konsultacji, których przy innych przeszczepach, np. nerki, się nie wykonuje. To miała być dopiero pierwsza taka wyprzedzająca transplantacja trzustki.

Miałam świadomość, że trzeba sporo odwagi, by się podjąć takiego przeszczepu. Sukces ma wielu ojców, ale jeśli nie ma sukcesu – to co? A ja nalegałam, ciągle powtarzałam, że tego chcę. Dużo przeszłam, ale byłam strasznie uparta.

W końcu, po półtora roku, zakwalifikowano mnie do przeszczepu samej trzustki.

Ogromnym wsparciem okazali się dla mnie najbliżsi a zwłaszcza mama, która była przy mnie podczas całej choroby.

Wiele razy jako dziecko buntowałam się przeciwko cukrzycy – że mnie boli, że nie chcę zastrzyków. Ona to wiedziała i rozumiała.

Bardzo pomogli mi również dr Michał Wszoła i mój profesor Janusz Wyzgał, którzy rozwiewali moje wątpliwości. Wiadomo, że docierały do mnie różne informacje od osób po przeszczepach albo wyczytałam gdzieś coś niezbyt pozytywnego. Oni mi wszystko tłumaczyli: jak może być i jak nie musi być. Pomagali mi wytrwać w już podjętej decyzji.

Drugi raz też postąpiłabym identycznie. Na listę osób oczekujących do przeszczepu trzustki zostałam wpisana 14 września 2010r. Dokładnie pamiętam tę datę.

Pracowałam wtedy w szkole podstawowej –we wrześniu i październiku jest najwięcej pracy.

Nie miałam nawet czasu pomyśleć, że to może się wydarzyć w każdej chwili. 22 października 2010 roku po 21:00 zadzwonił telefon. Pani koordynatorka powiedziała, że być może jest dla mnie trzustka, ale to jeszcze nic pewnego. Jeśli nie zadzwoni ponownie w ciągu najbliższych dwóch, trzech godzin, to znaczy, że nie była to trzustka dla mnie.

Więc panika w domu, wszystkich postawiłam na nogi. Nawet nie byłam spakowana! Mieszkałam 40 minut od szpitala, wiec wcześniej nie było takiej potrzeby. Szybko spakowałam się i tak trwałam.

Do północy nikt nie zadzwonił, więc położyłam się spać. Z jednej strony myślałam: „Trochę szkoda, że nie dla mnie”. Ale z drugiej: „Dobra, mam tyle obowiązków, tyle spraw do pozamykania w pracy”. I wtedy zadzwonił telefon. Byłam jedyną osobą kwalifikującą się do tego przeszczepu.

Do samego końca, do operacji nie było wiadomo, czy przeszczep się odbędzie. Dopiero, gdy pobierany jest narząd, chirurdzy widzą, jakiej jest jakości. Przy przeszczepie trzustki takim jak mój, to musiał być narząd najwyższej jakości. To nie był przeszczep bezpośrednio ratujący życie, tylko pośrednio, więc nie mogło być żadnych uchybień, by w jakikolwiek sposób pogorszyć zdrowie pacjenta.

Nie pamiętam, czy przesiedziałam tamtą noc, czy przeleżałam.

Pamiętam tylko, że moja mama, która przy mnie wtedy była, mówiła „przykryj się”. Cała się trzęsłam, a równocześnie było mi gorąco. Kazałam otwierać okna, a przecież była wtedy jesień. Takie były emocje.

Dopiero rano na odprawie dowiedziałam się, że przeszczep odbędzie się po godz. 12:00. Zadzwoniłam wtedy do wszystkich osób, do których powinnam zadzwonić, że albo się kiedyś odezwę albo… po prostu nigdy. Już nie będzie mnie tu, na ziemi. Musiałam się z tym liczyć. Więc tak naprawdę pożegnałam się tak trochę ze wszystkimi.

Na sali operacyjnej było wiele osób, każdy chciał być przy tym przeszczepie.

Pierwsza doba po obudzeniu była ciężka. Przez kolejne dwa tygodnie też nie było najlepiej, bo miałam różne powikłania. A nie mogłam narzekać bo przecież sama tego chciałam… Jakoś to przetrwałam, jestem silną osobą, ale gdyby wtedy ktoś się nade mną zlitował, to bym się totalnie rozkleiła.

Dr Michał Wszoła widział, że piję za mało wody (a powinnam pić, nerki muszą pracować), więc mówił mi, że jestem jak olimpijczyk. Dostałam medal, ale muszę walczyć dalej! O kolejne medale! Nie ma się co załamywać!

Również inni pacjenci w szpitalu, też po przeszczepach, pokazywali mi, że życie jest piękne. I że trzeba iść do przodu. To było fajne doświadczenie – że ludzie, którzy mają na co narzekać, wcale tego nie robią, tylko się cieszą z tego, co mają. Taka się też stałam. Cieszę się ze wszystkiego.

Moje życie wygląda normalnie. Pracuję, spędzam czas ze znajomymi, bardzo lubię podróżować.

Uwielbiam Hiszpanię, zwłaszcza Barcelonę. Teraz Covid-19 przeszkodził mi, bo miałam w kwietniu lecieć na dwa tygodnie do Londynu. Mam nadzieję, że w innym terminie się uda. Żyję bardzo aktywnie. Nigdy nie wiadomo, co mi przyjdzie do głowy.

W cukrzycy zawsze jest ta „przyjaciółka” – cały czas myślisz: jaki masz poziom cukru? Czy nie masz za wysokiego? Czy nie masz za niskiego? Czy musisz sobie podać insulinę? W jakiej dawce? Zrobić pomiar cukru we krwi i dużo innych myśli czy czynności.

A teraz tylko biorę rano i wieczorem trzy czy cztery malutkie tabletki immunosupresyjne. To jest w ogóle bez porównania. To jest nic. Wolność totalna. Nie wiem, jak można narzekać na życie po przeszczepie, gdy ma się wszystko. Ograniczenia tak naprawdę są w naszej głowie, a nie gdzie indziej.

Życie też nauczyło mnie, że trzeba myśleć więcej o sobie – a nie tylko o pracy i o innych. Mam teraz lepsze życie, dlatego też dbam o nie bardziej.